Niebo Vonneguta, czyli "Słońce, księżyc, gwiazda"

Zostałam poproszona o przeczytanie książki, którą miałam późnej opowiedzieć. Czytania nie było za dużo.
Moje opowiadanie o niej, to w porównaniu z nią samą, rzeka słów. Książka obrazkowa. Zatem czytam, a raczej kartkuję, przeglądam obrazki, zerkam na tekst...
I co sobie po drodze myślę?
Może nie będzie to czytelne, bo dobrze byłoby pokazać te obrazki. Ale że książka wróciła do biblioteki, a zdjęć nie mam, zostały tylko moje notatki.


Słońce, księżyc, gwiazda.
Światła. Jednym słowem. Choć jedno drugiemu nierówne.
Źródła światła. Bo tym są. Choć księżyc tylko odbija, a gwiazda jest tylko namiastką tej Gwiazdy.
Kartkuję.
Prostota. Gra kolorem? Gra kształtem? Gra skojarzeniem? Gra kontrastem?
Ma uderzyć brakiem, który jest tylko pozorny? Ukrywa coś? Każe szukać?
Obiecuje odnalezienie.
O ile poszukamy, wpatrzymy się oczami,które są czymś więcej, niż gumowate kamerki.
Zwykle nie czytam odwrotu strony tytułowej, bo cóż ciekawego w technicznych informacjach?
W metryce książki.
Ale tym razem... 
Metryka...
Tak, metryka. Choć nie świadectwo urodzenia, a zapowiedź, która - dla tych, którzy wierzą Słowu, jest już ziszczeniem zapowiedzianej obietnicy.
Oto dziewica pocznie
i porodzi syna,

któremu nadadzą imię Emmanuel,
to znaczy:
Bóg z nami.

Czytam fragment z Mateusza i wiem, że warto szukać. Tego światła, zapowiedzianego tytułem.
Opisanego i nazwanego przez namiastki.
Impressum staje się zaczątkiem impresji. Wrażenia, że znajdę tu więcej niż opowieść. O czymkolwiek by nie była. Czuję jednak, że będzie dużo. Do odnalezienia, do odczytania.
Subiektywnego. Pozwalam sobie więc, by ta prostota ilustracji, stała się nastrojem. Który sprzyja, by po prostu, w prostocie serca, przyjąć i cieszyć się tym, co tak po prostu tu znajdę. Bo znam to, bo znalazłam to już w sobie. Tę historię o narodzinach.
Błąd w druku, czy coś rzucone na zachętę? Biała kropka wyłaniająca się z czerni.
Kropka. Jak iskra w popiele. Wystarczy tchnąć, by rozpalić. Wystarczy ruch powietrza przewracanej strony. Robię to.
Czytam: Najpierw:
I gdyby nie cudzysłów dwukropek, nie odczytałabym tej ciemności. Zobaczyłabym tylko pustkę czerni, czerń pustki.
Ale skoro to o TYCH narodzinach...  Przed nimi było ciemno. A ich zapowiedź, była obietnicą rozproszenia mroku.
Lud, który chodzi w ciemności, ujrzy światło wielkie, nad mieszkańcami krainy mroków zabłyśnie światłość - prorokował Izajasz (Iz. 9:1).
Narodzi się. Jego imię, to Bóg z nami.
W tym imieniu tkwi zapewnienie o relacji. O bliskości. Skoro z nami.
Choć zawsze tak było, bo mówi o sobie Jestem, widocznie trzeba to powtórzyć, podkreślić, wypowiedzieć. I wypełnić. Dać odczuć. Fizycznie pokazać.
Przecież po to przyszedł Jezus - by przybliżyć ludzi do Ojca, pojednać. Żeby przez niego poznali Ojca.
Przychodzi na świat. Tak fizycznie właśnie. I choć znał wszystko, chce poznać to raz jeszcze z perspektywy ludzkiego chłopca.
Człowieka. By nie tylko wiedzieć, ale i widzieć. Nie tylko być. Ale być z nami.
Dostaje fizyczne, niedoskonałe oczy. Choć doskonale i precyzyjnie stworzone, zaprojektowane i rozrysowane, nazwane, określone, to jednak będące tylko "gumowatymi kamerkami".
Płacze jak każdy. Nie widzi. Nie umie oceniać. Myli się. Przypisuje wielkie znaczenia drobnym wydarzeniom.
Choć jest przecież Istotą, która stworzyła Wszechświat.
Przecież napisano o Nim:
Dlatego musiał we wszystkim upodobnić się do braci, aby mógł zostać miłosiernym i wiernym arcykapłanem przed Bogiem dla przebłagania go za grzechy ludu.
A że sam przeszedł przez cierpienie i próby, może dopomóc tym, którzy przez próby przechodzą. (Hbr. 2:17) Miał więc udział w krwi i w ciele.

Ilustracja - rozbłysk i zniekształcenia.
Dużo z tego, co będzie ją - Istotę - otaczać, będą to pozory. Odbicia rzeczywistości, który nie są w pełni rzeczywiste. Które tak łatwo rozbić. Jak lustro. Małe pożary. Usilne starania.
Ale i wysłuchane modlitwy. Ona - Istota - jest wysłuchaną modlitwą. Wybaczeniem.

Nie doświadczy już ciemności. Ciemności, którą tu - będącą brakiem, odczytuję jako pokój, spokój, odpocznienie.
Bo czy go rzeczywiście doświadczamy? Czy znajdujemy?
Przecież ludzkie oczy (...) wyobrażają sobie, że coś widzą, nawet kiedy są zamknięte. Bo nie zawsze widzimy dobrze. Nasze oczy są niedoskonałe. Jak oczy dziecka.

Otaczają nas nie tylko wyobrażone, wytworzone obrazy.
Widzimy też chaos. Lśnienia aspirujące do tego, by stawać obok wielkich rozbłysków.
Chaos. Mnogość. Wszechobecność. Ale i chwilowość. Jak błysk fleszy. Sensacja, która po chwili gaśnie. Nie oświetla, tylko oślepia.
Mami chwilowym błyskiem, którego nie możemy zatrzymać. Jak błyskotliwych odłamków kwarcu, które nie są darem. Możemy je tylko zapamiętać, ale nigdy nie będę nasze.
Wschodzi jakby słońce.
Jakby. Wyłaniają się kształty. Rozjaśnia się. I te światła pozostaną na dłużej. Już wiem, że to wyłaniające się słońce, gwiazda, księżyc.
Maria staje się słońcem. Tak, bo matczyna rozpromieniona miłością twarz, jaśnieje nad dzieckiem. Gdzieś w tle nieśmiało połyskuje gwiazda.
Słońce wypełnia świat. Jak matka wypełnia przez jakiś czas świat dziecka.
A miłość obejmuje bez trudu wszelkie Stworzenie.
Miłość obejmuje również Marię, która sama jest jeszcze niemal dzieckiem.
Znów impresja. Wrażenie.
Istota również ich doświadcza. Czerwień - eksplozja dobra, która z żółci - światła i ciepła - staje się czerwienią miłości, wypełniającą całą przestrzeń.
Sen. Spokój. Ale już nie czerń. Chłód i odpocznienie granatu.
Pierwszy sen. Upadek świateł tego świata?
Drugi sen - światło i odbicie światła? Gwiazda, która miała być znakiem TYCH narodzin, uderza w księżyc - akuszerkę. Które tu są tylko ludzkimi staraniami. Ludzkim wysiłkiem. Tym, co tylko zewnętrznie pomaga narodzinom.
Trzeci sen - ścieranie się różnic i kontrastów.Czy to granat wdziera się w biel, czy biel próbuje objąć granat? Wzajemnie na siebie oddziałują. Wiodą spór o przestrzeń.
Zieleń łaski, która zakrywa zmaganie - czwarty sen.
Księżyc akuszerki, który odczytuję jako odbicie intencji stworzenia. Jest tylko pomocnikiem w przyprowadzaniu tego, co sprowadzone zostało wolą kogoś wyższego.
Przygasa, gdy widoczne staje się słońce.
Choć to słońce Marii też nie świeci stale. Jest przyćmione, gdy przy chodzą Ci, których przyprowadziła tu prawdziwa gwiazda beltejemska.
Przyćmiona przez przypomnienie, że jest prawdziwsze światło.
Pojawiają się światła pochodni odwiedzających. Inne światło wchodzi pomiędzy te znane, oswojone. Góruje nad nimi. Jest w centrum.
Przypomina, że Istota nie jest zwyczajnym dzieckiem. Jest poszukiwanym królem, zagrożeniem dla władzy tego świata.
Plątanina świateł. Zamieszanie. Po tym, jak potwierdzono, że Istota jest tym, który stworzył świat.
Pomarańcz. Ogień. Jak chrzest ognia.
I odtąd widzi, że relacje pomiędzy tym, co było dla niego namiastką światła, stają się dziwne. Dla mnie niezrozumiałe. Sen o świetle, które było najrealniejsze, najbliższe, najbardziej namacalne, przywraca prostotę widzenia.
Choć pomieszczenie wypełnione jest przez światła, pieje kogut, który zapowiada nadejście nowego dnia. Ale dziecko jeszcze śpi. Śni ostatni sen, zanim wyjdzie do tych, z którymi ma być ten, o którym napisano Emmanuel - Bóg z nami.
Śni na fioletowo. Sen o władzy, o dostojeństwie, pozycji. Ale i zapowiedź męki, ofiary.
Wychodzi na zewnątrz, a twarz pali mu żar słońca tego świata.
Staje się uczestnikiem codzienności. Piekącej żarem. Wypełnionej pracą i codzienną krzątaniną o doczesność.
Ponownie pieje kogut.
Bo pojawienie się Istoty, rozpoczyna nowy dzień, choć słońce od wielu godzin jest już na niebie.
Jeśli zgodzą się na to. Jeśli przyjmę to, że wypowiedziano nad tym Amen, odnajdę tę niezmąconą spokój czerni, odpocznienia. Ten odcień, którego nie doświadczamy w tym świecie. Doświadczyć możemy go tylko w obietnicy i doświadczeniu, że Bóg z nami.


Czy pisarz i grafik spotkali się? Czy pisarz odczytał dobrze ilustracje?
Czy je dobrze odczytałam tekst? Czy dobrze odczytałam odczytanie pisarza?
Panowie w tym dziele na pewno się spotkali. W jakiś sposób. Bo inaczej, gdyby w ich przekonaniu nic z tego nie wyszło, nie zamknęliby tego w okładki i nie wypuścili na świat. Ot. Byłby to taki cichy eksperyment. A może tylko eksperymentem miał być. A tymi jest tak, że po prostu są przeprowadzane. Wynik w postaci słów i ilustracji, czyli książki, leżał na moim biurku.
Ale skoro ukazało się to jako książka, znaczy, że zgadzają się na kolejne eksperymentowania. Czytelnicze.
I dają zgodę na to, że niekoniecznie można trafić. Bo nikt nie wie, co autor miał na myśli...
I ta niewiedza daje mi prawo odczytać według tego, co na myśli mam ja.

O Vonnegucie wiem niewiele. To pierwsza książka jego autorstwa, którą przeczytałam. Fakt, nie ostatnia.
Tematyka religijna. Dziwne. Bo gdzieś tam w notkach o nim pojawia się ateizm.
A w cytatach z jego książek, pojawia się Bóg i jakiś smutek z powodu braku wartości, które ja w Bogu znalazłam, które Jemu mogłyby się podobać.
Może ateista, choć to pojęcie czasem zastępuję słowem alergik. Bo ja mam alergię. Na systemy, doktryny, puste frazesy i ludzi nimi zarzucających.
Może ateista. Ale mam wrażenie, że dużo rozumie. Bardzo dużo.
Może wpadliśmy na kilka wspólnych pomysłów i mamy kilka wspólnych pragnień - żeby było inaczej.
Tak, jakby Bóg był z nami.