Popeye na emeryturze.

Była kiedyś taka bajka o marynarzu, który po szpinaku z puszki otwieranej fajką chyba, miał nagły przyrost masy mięśniowej.
Bajka albo sama z siebie się skończyła, albo skończyła jej się publiczność i marynarz gdzieś przepadł.
Po latach odnalazłam go jednak. Przesiaduje przed ostatnią klatką mojego bloku. Na wyniesionym z domu stołku.
Wiem, wiem, to tak naprawdę nie on. Ot, uderzające podobieństwa emeryta, który albo z pasji, albo z braku pasji, tkwi w osiedlowej rzeczywistości rejestrując co podleci pod oko. Taki okołoblokowy monitoring.
Mijam go codziennie. Czasem kilka razy dziennie. I niezależnie od tego, czy już go tego dnia widziałam, zawsze mu "dzieńdobram".
Czasem, kiedy idę z dziećmi, słyszy od nas 3 osobne powitania i na każde z nich odpowiada.
Ze względu na sposób, w jaki to robi, mówimy o nim Pan Dobry.
Bo zawsze, ale to zawsze skraca powitanie do jednego tylko słowa. I to jego powitanie nic na tym nie traci. Po prostu ma mniej gadania.
Nie dziwię mu się zresztą wcale. Siedzi tam nieraz całymi dniami, mija go wielu sąsiadów lub po prostu przechodniów, których codzienna trasa przebiega w jego rejonie.
I tak, przez tą powtarzalność, nieznajomi stają się znajomymi i zaczynają sobie "dzieńdobrać".
Słuszna decyzja - skrócić powitanie o połowę, by być potencjalnie przygotowanym na podwojenie ilości grzeczności ulokowanej w formule powitania.
Ot, wyższa matematyka. Dzieli i skraca, by pomnożyć i spotęgować.