O ujarzmianiu rozwichrza.

Miejsce występowania rozwichrza - głowa Martki.
Odkąd pamiętam, a raczej odkąd włosy ilościowo się kwalifikowały, by się rozwichrzyć ;)
Tak wyglądała po obudzeniu :)
I nie zawsze dało się to opanować.
Były spineczki, gumeczki. Były opaski.
Były wizyty u fryzjera.
Moje uczesania przegrywały z zabawami, jakie wymyślali ze starszym bratem.
Odchodziły w zapomnienie po wojnach na poduszki.
Ale i jakichś specjalnych, rozwichrzogennych działań nie trzeba było. Kucyki i koczki pokonywała grawitacja. Pokonywał je czas. I to nawet dużo tego czasu upłynąć nie musiało.
Tym bardziej, że mocniej trzymające gumki czy spinki nie były i nie są akceptowane.
Aż wreszcie cała moje przekonanie, że  Martkowe włosy współpracować nie chcą, runęło w gruzach.
Współpracują. I są grzeczne - ułożone. I wcale a wcale nie rozwichrzone.
Ot, ja coś fryzjerskich zdolności nie przejawiam...
A jak się o tym przekonałam? Wystarczyło wysłać dziecko na sąsiedzkie zaznajamiania dwa piętra niżej, by po jakichś 2-3 godzinach odebrałać ciut inną dziewczynkę ;) Uczesaną. I to jak!
Oto Klarkomamowa wersja mojego dziecka. I tu już warkoczyków dzień trzeci. I co? I się trzymają! I to lepiej niż moje zaraz po czesaniu ;)
Przetrwały 2 noce i trzy dni. Szacun dla dłoni, co dokonały niedokonanego!
Obecne fryzury Martki nie wytrzymują trzech godzin spędzonych w przedszkolu.
I tak sobie myślę, że albo się zapiszę na sąsiedzką edukację warkoczykową, albo w drodze do przedszkola będziemy robić przystanek 2 piętra niżej, wstępując na poranną metamorfozę rozwichrzo-ujarzmieniową.