W sumie, to o sumie.

Można było przyjść do suma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu matematycznych zagadek.
"Każdy mógł więc przyjść do suma
I zapytać: jaka suma?
A sum jeden w całej Wiśle
odpowiadał na to ściśle."
Można, tak jak jeden lin w wierszyku Brzechwy, przyjść do suma i zabić mu matematycznego klina, pytając:
"czy pan zdoła w swym pojęciu,
odjąć zero od dziesięciu", by w rezultacie stwierdzić:
"Panie sumie,
w sumie pan niewiele umie!"
Matematyczne konsultacje skończyły się wielką klęską, a sum, podsumowując swoją matematyczną
karierę,  postanowił opuścić słodkie wody i - po przekalibrowaniu wynikającym z intelektualnego wysiłku - pojął za żonę szprotkę.


Nie wiem, na ile męska część naszej domowej ekipy przejęła się losem wychudzonego wierszowego suma, na ile kierowała się instynktem łowcy, ale wylądowała nad słodką wodą, by trochę ryby podokarmiać.
Na haczykową ucztę nomen omen nadziali się: leszcz, sumik karłowaty i jego szlachetniejszy kolega - sum.
R. i J. postanowili zaprosić do nas do domu zachęcone przekąską ryby. Na obiad tym razem. W charakterze obiadu, rzecz jasna.

Sum królował. Nie błysnął matematycznie, choć matematyka jakieś tam miejsce przy naszym stole zajęła, bo R. i J. porównywali ilość ości.
- W sumie najmniej - stwierdził R.- W sumie, to w sumie - doprecyzował po chwili.