Wiatring & ball running.

Jesień. Wieje. Od czasu do czasu również pada.
Próba spaceru pod parasolem, który wiatr próbuje wyrwać z ręki, przypomina mi, jak w pewien wietrzny, letni dzień R.próbował złożyć namiot, który zabraliśmy ze sobą na plażę.
Działo się. Po wyjęciu śledzi namiot nieustannie próbował tańczyć na wietrze.Bardziej przypominało to puszczanie latawca niż składanie namiotu. Jednak udało się. Namiot czeka w szafie na kolejny wyjazd.
Czeka.
Bo mamy jesień. Wieje. Od czasu do czasu również pada. W to, co nie skrywa się pod czapką, co nie wtula się w naciągnięty po sam nos szalik, wiatr uderza ni to kroplami, ni płatkami. Średnia przyjemność.
Szczęśliwie od środka grzeje wspomnienie pewnego letniego dnia, kiedy również wiało w twarz. Nie mieszanką śniegu i deszczu, a piaskiem. Jak to na plaży w wietrzny dzień bywa.
I nowej wakacyjnej dyscypliny.
Zabawy tylko dla dobrze biegających po piasku.
Do uprawiania której, oprócz dobrej kondycji, potrzebny jest silny wiatr z zachodu, niskobudżetowa lekka piłka chętna do wyprawy na wschód (niskobudżetowa, gdyby się okazało, że kondycja jednak nie tak dobra, jak myśleliśmy i można będzie pozwolić piłce pozostać na wolności).
Wiać może również ze wschodu, ale na wschodzie miałam większe miasto do ewentualnego zwiedzania, gdybym aż tam dobiegła.
Nie dobiegłam. Zabawa skończyła się, zanim skończyła się siła.
Raz piłka wpadła do wody i przy okazji kąpiel w morzu (czyli głębiej niż po kostki) zaliczona, drugim razem na linę, która więziła na brzegu rybacką łódkę. Trzeciego razu nie było, bo zabrałam dzieciom piłkę ;)